Świadectwo ze spotkania wspólnoty (20.12.2016)

Ostatnie dni przebiegały u mnie wśród stresu, lęku, niepokoju, rozdrażnienia i zniechęcenia wszystkim. To co wcześniej mnie cieszyło – obowiązki, spotkania wspólnotowe, nauka, modlitwa, a nawet same Święta Bożego Narodzenia i związane z nimi liczne spotkania z rodziną), przestało mi dawać radość. W głębi serca czułam, że to bardzo niewłaściwa postawa, że tak być nie powinno, chciałam to zmienić, przezwyciężyć, lecz tak naprawdę nie umiałam z tym walczyć. Ciągle atakowały mnie negatywne obrazy z przeszłości, coś na wzór kadrów z filmu, pojawiał się wewnątrz mnie jakiś głos, który o wszystko mnie obwiniał (o całą przeszłość i teraźniejszość). Wcześniej cieszyłam się na myśl o wtorkowym uwielbieniu, nie mogłam się go doczekać, a kiedy przyszedł ten dzień wszystko zmieniło się o 180°. Kompletnie nie mogłam się zebrać na spotkanie wspólnoty, było już późno i zależało mi na czasie, a tu jak na złość wszystko wylatywało mi z rąk, drobne przedmioty, które lądowały w moich dłoniach psuły się przez co traciłam cenne sekundy na poprawianie i naprawianie tego co przez przypadek strąciłam. Jednym słowem totalna dezorganizacja. Do tego dołączył ból brzucha, który mnie atakował od kilku dni, przez co miałam w ostateczności poddać się i zostać w domu. Wszystkie możliwe autobusy mi uciekły, ale stwierdziłam, że skoro nic mi nie pomaga, skoro to zniechęcenie trwa nadal, ból brzucha ciągle nawraca to jedynym lekarstwem – mimo zaistniałych przeszkód – jest tylko i wyłącznie uwielbienie, tylko spotkanie z samym Bogiem, braćmi i siostrami ze wspólnoty. Przez większość uwielbienia byłam nieobecna, rozproszona, ciągle coś odwracało moją uwagę od skupienia się na obecności Jezusa. Dopiero słowa Kasi po mału zaczęły kruszyć ten mur, który w środku mnie powstał. Na początku nie sądziłam, że chodzi o mnie, ale po chwili czułam takie delikatne ciepło wewnątrz ciała, wraz z kolejnymi słowami jakie padały do oczu napływały mi łzy, choć ani jedna z nich nie wypłynęła to stały się one jak szklanki. Jakaś siła kazała mi iść do ołtarza i właśnie tu zaczęłam dochodzić do swojego właściwego stanu: przemawiania do Boga, szczerego i świadomego uniesienia rąk do Ojca. Słyszałam tylko słowa modlitwy, które płynęły zza moich pleców, przyjemne gorąco, które promieniowało po klatce piersiowej i narastający we mnie pokój. Po wyciszeniu wcześniej słyszanych słów stałam z uniesionymi rękoma, po czym dotknęło mnie dość dziwne uczucie wolności. Trwało to dosłownie moment, było to coś w rodzaju przebłysku, zupełnie tak jakby ktoś rozwiązał kajdany, rozsupłał sznur, rozluźnił węzeł, którym byłam spętana. Pomimo tego, że trwało to tylko ułamek sekundy było to na tyle silne i dosadne, że powaliło mnie na kolana. Uklęknęłam przed ołtarzem i chwilę trwałam w ciszy i skupieniu przed Panem, dziękując Mu za wstawienie się za mną, opiekę i Jego jawną chęć podniesienia mnie z mroku, który chciał mnie pochłonąć w całości. Dlaczego napisałam „jawną chęć”, a nie „wyciągnięcie mnie z mroku”? Właśnie dlatego, że później, gdy zostałam przy ołtarzu wielbiąc Boga padły kolejne słowa: „Poddaj się Mu, a On cię poprowadzi”. Czułam, że one są skierowane do mnie, bo pomimo chęci oddania się Bogu, powtarzania każdego dnia w modlitwie słów: „jesteś Panem mojego życia, zdrowia, planu działania na ten dzień i każdy kolejny….”, gdy nadchodził zmrok i dzień się chylił ku końcowi rzadko kiedy czułam spełnienie i pokój. Oznaczało to tylko jedno – brak całkowitego oddania się w ręce Jezusa. Gdybym faktycznie każdy dzień potrafiła przeżyć w 100% według planu i zamiarów Boga, nie miałabym w sobie tyle złości pod koniec dnia, żalu mówiącego wewnątrz mnie, że znów coś poszło nie tak, nie potoczyło się jak powinno, gdyż podświadomie wdzierały się moje plany. Wiem, że Bogu na mnie zależy, że musi mnie naprawdę mocno kochać skoro pozwala się tak jawnie doświadczać, w tak dosadny sposób przychodzi do samych wrót mojego serca i wkracza w nie z ogromem swojej miłości. Wierzę, że w kolejnych dniach Jezus wyjawi mi sposób i drogę działania, która pozwoli mi już całkowicie się Mu poddać i dać się prowadzić przez każdy dzień. Teraz najważniejsze jest to, że tego chcę, pragnę Jego obecności, troski, ingerencji w moje życie, chcę żyć zgodnie z Jego zamysłem na mnie, chcę trwać przy Nim i we wspólnocie, pragnę wzrastać według Jego woli.

Rozjaśniaj Ojcze swoim blaskiem każdy mój dzień i ucz mnie jak żyć. Dziękuję Ci Tatusiu!

Karolina